informacje / bohaterowie / polecam / obserwuj / strona główna


rozdział 2.2

CZĘŚĆ 2; DEIDARA; muzyka

Nie pamiętał połowy swojego życia. Wszystko, co złe, zapadało się w nim i ginęło na zawsze. Wiedział, że miał własną historię – choć nie pamiętał swojej rodziny, początków w Akatsuki, pierwszych dni wojny, które przeżył śpiąc pod ciałami zmarłych cywilów. Owszem, potrafił odtworzyć w pamięci eksplozję, do której doprowadził po raz pierwszy, jednak  jej obraz zamazywał się i niknął za każdym razem, kiedy swędzenie mózgu świadczyło o tym, że coś jeszcze się przy tym wydarzyło, coś – co świadczyło o tym, że to nie był przypadek. Coś, co sprawiło, że znający jego przeszłość ludzie stawialiby go na równi z tym znienawidzonym Uchihą. 

– W każdym razie, słyszałeś o książce?

– Nie dałeś mi o niej nie usłyszeć, Deidara.

– W każdym razie - przygryzł wargę, wydłubując glinę zza paznokcia – myślisz, że to prawda? Kurwa, masz pilniczek?

Brak odpowiedzi sprawił, że Deidara zarumienił się nieco. Jutro nie będzie już pamiętać, o co zapytał rekina. Tak jak nie pamiętał o tysiącu innych rzeczy.

– To całkiem możliwe.

Spojrzał na Kisame i skinął głową. Potem na figurki ptaków, stające na lepkim stole i w końcu na swoje ręce. Brudne, choć wyjątkowo delikatne. Otwór gębowy uśmiechnął się do niego. Obraz ciała przybitego do drzewa po raz kolejny zamazał mu rzeczywistość. Dlaczego nie mogę pamiętać?

***

Kaszlała, charczała i wzywała pomocy tak długo, póki nie zaczęła się tym wszystkim dusić, póki przez rozerwane usta nie zaczęły lecieć wymioty zmieszane z krwią. Póki nie dojadł jej, chociaż i tak wrażenie, że jej różowe kostki krzyczą, że krzyczą strzępy kraciastej sukienki i włosy roznoszone przez wiatr po lesie, pozostawało w nim przez kilka lat. To wszystko się działo tak szybko i wolno jednocześnie, jakby zmieniały się pory roku, a księżyc nie zachodził ani wschodził choćby raz przy tym. Bezpieczny ból męczył go przez to coraz bardziej, chociaż nie miał wyboru. To nie jego wybrano.

Nikt nigdy nie wiedział, kiedy przybędzie – czasami zjawiał się co pół roku, czasami co kilka lat, stając się tylko legendą. Nikt nie wiedział skąd przybywał, jak się nazywał i jaką mocą właściwie władał - mimo to bali się go. Był jak szarańczy, która niosła głód i biedę, która odbierała wszystko, co cenne i warte przetrwania. Był ich przekleństwem, demonem zsyłanym przez niebiosa, aby oczyścić ziemie. Odziany w płaszcz z piór wrony i z tygrysim pyskiem nakładanym jako maska, przybywał - a za nim ciągnął się sznur kości.

Pierwszy raz był chwilą zapomnienia, paraliżem strachu i ciekawości, dziecięcym starciem z czymś, co kruszy niewinność i wiarę w boga. Dzień był z gatunku tych niespokojnych, radio dudniło o wojnie, rośliny pyliły, a świeżo zszyte dłonie bolały bardziej niż zwykle. Nie miał ochoty korzystać z wolnego czasu w jakiś inny sposób, zresztą od rana dzieci miały zakaz wychodzenia z domów. Nie pytał ciotki dlaczego, nie miał ochoty po chirurgicznym popisie jednego z członków starszyzny odzywać się do kogokolwiek. Nawet teraz, obrażony na cały świat, był w tym wszystkim wyjątkowy. Zawsze się wyróżniał. Niezdrowo.
Kulka gliny obracana w jego drobnych dłoniach, nabierała powoli wyraźnego kształtu ptaka. Izumi kochała je, zwłaszcza wrony i kruki - kiedy wszyscy je przeganiali, ona jako jedyna rzucała im chleb i zachęcała do powrotu. Podobnie było z nim samym, wytresowała go sobie, jak te ptaki. Do domu wracał tylko dla niej, bo jako jedyna prawdziwie pragnęła jego obecności. Nikogo innego nie dostrzegał, byli dla niego tylko słowami; tak i nie. Zostań i idź, baw się i uspokój się. Pokaż ręce i nie pokazuj ich nikomu. Izumi była całymi zdaniami, niekończącą się historią, której chciał słuchać całe życie. Spojrzał w oczy glinianego ptaka, którego przed chwilą dokończył. Uśmiechnął się do niego i pogłaskał po główce.

- Spodobasz jej się.

***

Ciotka mówiła, że Izumi jest na misji, że wróci wieczorem - najpewniej. Czekał na nią, ona jednak wciąż nie wracała, kiedy zegar wybił północ, wymknął się z domu. Przez cały dzień wszystko było zamknięte - każde okna i drzwi, jakaś roślina pyliła Wtedy nie zwrócił uwagi na jej drżący i niepewny głos.

Był wolny, cień przenikający kolejne uliczki, wybijający rytm na zakurzonych uliczkach. Żadne ze świateł się nie paliło, przemknęło mu przez myśl, że osada zniknęła właśnie z mapy. Izumi jednak wciąż gdzieś tu była. Ona nigdy nie zniknie. Serce biło mu zbyt głośno, oddech był zbyt urwany, żeby nie powodować zadyszki. Kończące się pola ryżu i skraj lasu do którego nigdy nie mógł wchodzić, przypomniały mu, że w poszukiwaniu jej, przekracza właśnie granicę życia i śmierci. Dobra i zła.
Coś zaszurało, coś otarło się o jego stopę. Znieruchomiał, kiedy to poczuł. Dotyk otworzył furtkę innym zmysłom. Zaczarowany ogród z plejadą zapachów i dźwięków, spowodował w nim odruch wymiotny. Zwolnił, nie mógł oddychać, dusił się, a serce chciało mu ulecieć z piersi. Strach sparaliżował go tak bardzo pierwszy raz w życiu. Przypomniał sobie smród opalanego truchła sarny. Specyficzny, mdlący i słodkawy, choć bardziej wyraźny, z nutą czegoś, czego nie mógł przez dłuższy czas określić. Przypomniał sobie smak krwi, swojej własnej, kiedy zszyte dłonie po raz olejny rozrywały nici - teraz ten sam smak czuł, w całym swoim ciele. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, organizm buntował się, jakby pokolenia ewolucji dawały o sobie znać w jednym momencie. Pamięć o której nie miał prawa wiedzieć, zawracała go do bezpiecznego domu coraz bardziej. Brakowało tylko Izumi.

A potem zemdlał.

Obraz mazał mu się przed oczami, hałas i zapach rozrywały mu czaszkę. Ciało płonęło, nie był w stanie nawet ruszyć palcem. Potem już tylko marzył o tym, żeby ten stan otępienia powrócił.

Buty obite metalem i delikatna dłoń dotykająca jego nosa, stał przed nim. Stał, ten dziwny i nieproporcjonalny człowiek. Uniósł oczy ku górze, pokonując falę mdłości i  zesikał się. Zmoczył się ze strachu. Ręka trzymana przez rękę. Ręka trzymająca oderwaną rękę. Brudne pazury wbijające się w mleczne ciało. Chciał krzyknąć, zamknąć oczy i zniknąć. Zmysły jednak omówiły mu posłuszeństwa jak i ciało. Wilgotny palec bez człowieka przejechał po jego twarzy. But musnął jego usta. Ręka wylądowała przed jego twarzą, buty zmieszały się z kolanami w ciemnej masie. Palec z człowiekiem rozchylił jego usta, najpierw delikatnie, potem mocno, rozrywając kącik warg. Pociągnął go za język. Nie był w stanie nawet go ugryźć. A potem, nie czując oporu - wsadził mu do ust kawałek mięsa i poklepał po głowie. Nie był w stanie nawet go wypluć.
I odszedł, a łzy przysłoniły mu na kilka godzin świat.

Kaszlała, charczała i wzywała pomocy tak długo, póki nie zaczęła się tym wszystkim dusić, póki przez rozerwane usta nie zaczęły lecieć wymioty zmieszane z krwią. Póki nie dojadł jej, chociaż i tak wrażenie, że jej różowe kostki krzyczą, że krzyczą strzępy kraciastej sukienki i włosy roznoszone przez wiatr po lesie, pozostawało w nim przez kilka lat. To wszystko się działo tak szybko i wolno jednocześnie, jakby zmieniały się pory roku, a księżyc nie zachodził ani wschodził choćby raz przy tym. Bezpieczny ból męczył go przez to coraz bardziej, chociaż nie miał wyboru. To nie jego wybrano.

Zepchnięty na ziemie, z twarzą w błocie i bez możliwości ruchu. Przygnieciony ciałami nie mógł nawet oddychać.  Nie został wybrany, nawet on go nie chciał. Szwy na dłoniach znowu pękły, zawył z bólu, czując jak język w parze z zębami, pozbywa się stalowych nici. Jak ona miała na imię?

Znaleźli go na drugi dzień, nieruchomego, okrytego płaszczem z włosów, ubrań i resztek ciał siedmiu dziewcząt, których flaki wyjadało łakome ptactwo. Oczy miał przekrwione, z wytrzeszczem, a w ustach wciąż tkwił mu odcięty sutek i łechtaczka. Nie był w stanie chodzić i mówić, po tygodniu dopiero przestał zwracać posiłki.
Kiteru zniknął, tak jak zniknęło siedem dziewcząt. Zapadał się w sobie coraz bardziej, aż w końcu wybuchł i rozpadł się na miliony kawałków. Miał wtedy 15 lat i po raz ostatni zszyte dłonie. Był to dzień, kiedy do wioski wrócił Tygrys. Był to dzień, kiedy zwierzę spotkało na swojej drodze demona.

Drugi raz był chwilą zapomnienia, podnietą cudzym strachem i ciekawością własnych możliwości, starciem z czymś, co miotało się między zwierzęciem a człowiekiem, krusząc niewinność i wiarę w boga. Drugi raz był chwilą triumfu, narodzin nowego boga, którego powstanie odebrało życie dziesiątkom. Kiteru zniknął, tak jak zniknęło siedem dziewcząt, pojawił się za to Deidara, wezwany przez człowieka, który zabrał mu życie. Ostatni raz. Oko za oko, ząb za ząb. Życie za wieczność.

Wraz z nim zniknęła z powierzchni ziemi osada. Zostały tylko kruki i wrony, wracające po to, czego nie zabrał wybuch. Wróciły do Izumi, ostatni raz.
Jednak zniknęła.




kosztowało mnie to wiele, ale wiecie co, kiedyś to dokończę.